events.gry-online.pl
GOL Adventure
Imprezy dla posiadaczy abonamentu MayClub gry-online.pl
09 08 07 06 05 04 03

Tegoroczny Gol Adventure wystartował

17 lipca w Gdańsku po raz drugi rozpoczął się cykl imprez GOL ADVENTURE, gdzie na sam początek poszło maksimum adrenaliny, czyli akrobacje lotnicze samolotem.

W samo południe do Gdańska dotarło dwóch szczęśliwców, którzy zostali wylosowani do tego arcyzakręconego zadania. Wyglądali na odważnych, choć w duszy pewnie tlił się płomyk strachu przed tym, co ich czekało popołudniu.

Aby rozluźnić atmosferę, poszli do centrum Gdańska, który przywitał wszystkich bardzo ładną pogodą i wieloma atrakcjami, ponieważ w tym okresie wystawiały różnego rodzaju sztuki teatry uliczne z całej Europy. Po odbyciu małej wycieczki, przed wyjazdem na lotnisko aeroklubu w Pruszczu Gdańskim, wszyscy wpadli do małej smażalni, gdzie każdy spałaszował nie za dużą (z wiadomych powodów) smażoną rybkę, a przed godziną 16 wszyscy dotarli już na lotnisko, gdzie czekały na nich dwa samoloty. Jeden to dwumiejscowy Zlin 526 F, na którym mały odbyć się akrobacje oraz czteromiejscowa Cesna 172 przeznaczona do lotów widokowych.

Lotnisko i akrobacje

Po przybyciu na lotnisko szczęśliwcy krótko zostali wprowadzeni w plan imprezy i otrzymali zwięzłe informacje o statkach powietrznych znajdujących się na terenie Aeroklubu Gdańskiego.

Niemalże cudem udało się zacząć loty akrobacyjne Zlinem 526 F (który to dostarcza ludziom wrażeń od 32 lat), gdyż po awaryjnym lądowaniu Zlina 142 kilka dni wcześniej na autostradzie w okolicy Katowic wszystkie typy tego samolotu zastały zawieszone w lataniu decyzją administracyjną do czasu odpowiedniego przeglądu... W momencie przybycia na lotnisko zakończył się oblot techniczny samolotu, w czasie którego wykonane były elementy akrobacji. Pasażer tego lotu dłuższy czas w pozycji leżącej dochodził do siebie, co świadczy o tym że akrobacja potrafi dać się we znaki, głównie z powodu przeciążeń, wirowania i nagłych zmian ciśnienia (skoki wysokości).

Udało się również z pogodą, gdyż był to pierwszy dzień słoneczny po dłuższym okresie deszczowym. Pogoda spowodowała, że lotnisko aż tętniło życiem. Odbywały się loty samolotowe, szybowcowe oraz skoki spadochronowe.

W końcu nadszedł kulminacyjny moment, za sterami Zlina zasiadł przebywający na urlopie w Gdańsku czynnie latający kapitan Boeninga 767 (jest on również instruktorem na tzw. Dużym Benku). Człowiek ten kocha latanie, a ze względu na fakt, że najlepszą formą wyżycia się pilota jest właśnie akrobacja, której nie wykonywał od ponad 15 lat z dużą radością i frajdą wykonywał loty.

Pierwszy na przednim siedzeniu (w lotach szkolnych jest to miejsce instruktora w pozostałych pasażera) zasiadł Father Michael. Pierwszą czynnością było zapięcie spadochronu siedzeniowego S-4 – zapinanego na cztery punkty. Dalej zapięte zostały pasy bezpieczeństwa – pasażer mocowany jest do samolotu na 5 pasów! Potem zamknięcie kabiny i kołowanie na pas startowy. Start i po ok. 5 sekundach samolot odrywa się od ziemi, dalej chowa podwozie i przechodzi na intensywne wznoszenie. Loty odbywały się w specjalnie wyznaczonej strefie poza lotniskiem, co niestety uniemożliwiło zrobienie zdjęć samych akrobacji. Z daleka można było zaobserwować wiązankę figur. Były tam m. in.: 2 zwitki korkociągu, pętla, ranwers, zawrót bojowy, wywrót i kilka beczek. Father Michael dobrze zniósł lot, co po długiej podróży nie jest rzeczą aż tak normalną.

Miejsce pasażera zajął z kolei Popiel. Kolejne zapinanie pasów, instrukcja, jak porozumiewać się z pilotem i start. Szybkie nabranie wysokości, wlot do strefy akrobacji. Znowu pętle, beczki, korkociągi … powrót na ziemię. Uczestnik, żywy i zadowolony.

Żeby nie było że GOL eksperymentuje na ludziach, sam chowając głowę w piasek, jako ostatni do samolotu wsiadł członek redakcji GOL’a, Rafi. W czasie lotu oprócz lotu akrobacyjnego, mógł on zaliczyć lot koszący (na niskiej wysokości), tuż na szybowcem który wylądował przymusowo w terenie przygodnym poza lotniskiem. Kolejny lot, kolejne życie i honor Gola uratowany.

Warto podkreślić, że przed lotem było ustalone, że podobnie jak w zapasach czy judo uczestnik ma prawo „poddać się” tzn. zrezygnować z lotu lub poprosić pilota o lądowanie przed czasem. Taka sytuacja nie miała miejsca za co uczestnikom należy się spore uznanie.

Co prawda impreza odbywała się w formule „akrobacje” lub „lot widokowy”, jednak udało się je obie wprowadzić w życie, czemu też uczestnicy się nie sprzeciwili.

Z uwagi na fakt, że na trasie lotu nie było czynnego lotniska cywilnego, gdzie można by dokonać zamiany miejsc, pośród uczestników wylosowano Father Michaela na pozycję za sterami Cessny 172. Jako pierwsza na trasę wystartowała Wilga z transparentem reklamowym. W kilka minut potem Cessna wzbiła się powietrze. Po ominięciu Rafinerii Gdańskiej, udała się na spacer po linii brzegowej Zatoki Gdańskiej. Latanie tym samolotem jest proste i przyjemne, krótko po starcie Father Michael przejął stery i ze stoickim spokojem pilotował samolot, czasami tylko instruowany kciukiem pilota, który pokazywał, czy bliżej czy dalej od brzegu ma lecieć. Po lewej stronie Gdańsk, Sopot, Gdynia, a za Puckiem Cessna dogoniła Wilgę holującą billboard reklamowy. Za Władysławowem małe kółko i powrót tą samą trasą na lotnisko w Pruszczu. Lot spokojny z ładnym widokami na Zatokę i nielicznych plażowiczów, którzy zażywali kąpieli słonecznych.

Po lotach nastąpiło też zwiedzanie hangarów oraz krótki czas na odpoczynek połączony z oglądaniem tego co działo się na lotnisku a w szczególności skoków spadochronowych. Brawura wyczynowców wyzwalała spore emocje nawet u ludzi którzy związani są z lotnictwem od wielu lat.

Po powrocie z lotniska do Gdańska, gdy już opadły emocje, wszyscy uczestnicy postanowili coś jeszcze zjeść, aby poprawić kondycję, gdyż niewielki poranny posiłek dostarczył niewiele energii. Oczywiście jak to nad morzem polskim bywa w menu znalazły się znowu ryby.

Późną nocą jeden z uczestników wrócił do domu, a Popiel korzystając ze sprzyjającej aury postanowił zostać do niedzieli i rozkoszować się wspaniałą pogodą. Na miejsce noclegu została wybrana urokliwa wyspa Sobieszewska, która znajduje się bliziutko Gdańska.

Ponieważ był już środek nocy, po przywitaniu się z morzem, trzeba było udać się na zasłużony odpoczynek po tak emocjonującym dniu.

Następny dzień upłynął pod znakiem wypoczynku, a ponieważ nie udało się wypożyczyć rowerów, mimo dość intensywnych poszukiwań, poranek po śniadaniu stanął pod znakiem plaży i totalnego lenistwa. Niestety morze okazało się na początku troszeczkę zimne i nikt nie odważył się w nim wykąpać, a gdy osiągnęło odpowiednią temperaturę, to już było troszeczkę późno i trzeba było wracać do Gdańska. Gdy zaczęło dokuczać słoneczko, ze względu na brak wspomnianych rowerów, zaczęliśmy się przemieszczać po wyspie na własnych nogach, co uniemożliwiło nam jej dokładną penetrację. Jednak mimo to został zaliczony całkiem spory jej kawałek, popłoszyliśmy trochę ptaków w okolicy, bo jak się okazało znajdował się tutaj „Rezerwat Ptasi Raj” o czym można było się przekonać na własne oczy.

Powrót do Gdańska troszeczkę się opóźnił, co było spowodowane łączącym wyspę z lądem mostem pontonowym, który co chwilę był zamykany ze względu na przepływające żaglówki.

Gdańsk wieczorem przywitał dość kapryśną pogodą. Mimo to udało się całkiem przyjemnie spędzić wieczór i kawałek nocy oglądając teatry uliczne, jachty w porcie i popijając piwo w okolicznych knajpach w trakcie burzy która trwała dobre dwie godziny.

Przed wyjazdem z Gdańska w środku nocy zostały uwiecznione na zdjęciach jego nocne widoki które na pewno każdemu się spodobają.

Cała impreza przebiegła w miłej atmosferze przepełnionej dreszczykiem emocji, jaki dostarczyły każdemu z uczestników akrobacje lotnicze, każdy na pewno jeszcze po paru latach będzie pamiętał i miło wspominał lotnisko w Pruszczu Gdańskim i akrobacje Zlinem 526 F w trakcie których przeciążenia dochodziły do 5 g.

Wszyscy uczestnicy wykazali się wielką odwagą i nikt nie zrezygnował z przeżyć, jakie może dostarczyć jedna z najlepszych karuzel na świecie czyli lot samolotem połączony z akrobacjami lotniczymi.

Rafał „Rafi” Swaczyna

Poniżej znajdują się sprawozdania z imprezy napisane przez dwójkę jej uczestników: Michała Wełnę (Father Michel) oraz Pawła Lubińskiego (Popiel).

17 lipca 2004 będzie bez wątpienia dniem, który zapamiętam do końca życia, takich emocji jakie zapewniła mi redakcja GOL’a za pośrednictwem aeroklubu w Pruszczu Gdańskim po prostu się nie zapomina. Z dołu wszystko wygląda pozornie prosto, ale w momencie, gdy pilot wykonuje pierwszą beczkę, człowiek nie wie czego ma się złapać, a organizm nieznośnie przypomina o tym, co było na obiad, w głowie rodzi się tylko jedna myśl – „Co ja tu właściwie robię?”. Jednak beczki okazały się niczym w porównaniu z drugą akrobacją, gdy samolot nagle wystrzelił pionowo w górę, a po osiągnięciu odpowiedniego pułapu, zaczął pikować w dół. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze odgłos zwalniającego silnika, coraz wolniej kręcące się śmigło i dźwięk jakiegoś alarmu – nie wiadomo właściwie, czy jeszcze panujemy nad maszyną, a widok nieuchronnie zbliżającej się ziemi powoduje przyspieszenie akcji serca do niesłychanych wartości. No i jeszcze 5 g wbijające w fotel i zdzierające z głowy słuchawki, nie wiem, jak ten pilot z tyłu był w stanie utrzymać się w pozycji, która umożliwiała mu bezpieczne pilotowanie, bo ze mną grawitacja robiła co chciała.

Drugi lot był nieco spokojniejszy od akrobacji Zlinem 526, choć wcale nie dostarczał mniejszej ilości wrażeń. Wybrzeże widziane z lotu ptaka jest po prostu cudowne, choć nie było mi dane zbyt długo podziwiać tych widoków, gdyż w pewnym momencie pilot stwierdził, że teraz ja pilotuję. Gdy złapałem za stery Cessny 172, jedyne na co mogłem patrzeć to wysokościomierz (który niemiłosiernie pokazywał, że lecimy w dół), wariometr (pokazuje z jaką prędkością samolot się wznosi bądź opada) i cała reszta wskaźników. Jednak po kilku zakrętach i poderwaniach poczułem się nieco pewniej i mogłem czerpać całą przyjemność z pilotowania samolotem, a jest to uczucie niesamowite.

Niestety cała impreza, oprócz niezapomnianych wrażeń, zostawiła we mnie tęsknotę za ponownym trzymaniem sterów, a latanie to droga rozrywka. Pozostaje mi powalczyć w kolejnej edycji GOL Adventure, o ile oczywiście się odbędzie. Jeszcze raz serdecznie dziękuję całej Redakcji, nawet nie wiecie jakiej frajdy mi dostarczyliście, zdecydowanie warto było jechać przez cały kraj, by spędzić tę godzinę w chmurach.

Michał „Father Michael” Wełna

Ciężko opisać wrażenia z lotu samolotem akrobacyjnym , ale spróbuje to zrobić.

Wszystko zaczęło się od spokojnego startu i wznoszenia się na wysokość 1300 m, następnie usłyszeliśmy w słuchawkach, że w okolicy wyładował szybowiec i mamy za zadanie go zlokalizować. Pilot zwiększył pułap i na 2500 m zauważyłem szybowiec stojący na ściernisku, poinformowałem o tym pilota i on stwierdził ze teraz go przejmiemy i w tym momencie ze spokojnego lotu zrobiła się szaleńcza jazda: szybki zwrot przez skrzydło i lot nurkowy na szybowiec, który rósł w oczach strasznie szybko. W ostatnim momencie pilot wyciągnął i przeleciał bardzo nisko nad szybowcem, następnie powiedział, że chwile polatamy nad szybowcem, tak aby obsługa naziemna go zlokalizowała.

Loty nad szybowcem trwały 10 minut, po których stwierdziłem, że pomału mam już dość – chyba niepotrzebnie jadłem obiad w Gdańsku, ale nic. Po chwili pilot powiedział, że wystarczy tego latania nad szybowcem i zrobimy kilka figur akrobacyjnych i teraz dopiero odczułem co to znaczy przeciążenie 5 g - coś niesamowitego , horyzont raz był na górze, raz na dole, ciężko się było w tym wszystkim połapać , po 10 minutach akrobacji pilot spytał, czy wszystko OK, bo musimy już kończyć, ponieważ paliwo się kończy, a jeszcze jedna osoba musi polatać. Przyznałem mu racje, zresztą nie wiem, czy wytrzymałbym jeszcze jakieś akrobacje. Obiad miałem już pod gardłem. Wylądowaliśmy szczęśliwie, spokojnie kołowaliśmy pod hangar i na tym skończyła się przygoda z lataniem akrobacyjnym. Lot trwał około 30 minut, a mi się wydawało, że lataliśmy 5 minut. Następnym punktem programu był przelot czteroosobową Cessną nad Wybrzeżem Gdańskim. W porównaniu z lotem Zlinem straszna nuda ładne tylko były widoczki i na tym skończyła się moja przygoda z lataniem.

Paweł „Popiel” Lubiński




Druga impreza z cyklu GOL Adventure 2004 już za nami, była to ostatnia z lotniczych imprez w tym roku. Jak to bywa w imprezach organizowanych w Krakowie, tradycyjnie wszyscy uczestnicy spotkali się na płycie Rynku Krakowskiego pod skarbonką o godzinie 14.

Dzień zaczął się wyjątkowo paskudnie, z rana nad Krakowem było małe oberwanie chmury i nie zapowiadało się ciekawie, wszyscy mieli bardzo dużo obaw co do przebiegu całej imprezy. Jeszcze idąc na Rynek Krakowski w ręce miałem parasolkę, bo mogło w każdej chwili zacząć padać. Jak się okazało uratowało nas to, że całość odbyła się popołudniu, deszcz już nie padał, a po dotarciu na lotnisko zrobiła się nawet bardzo ładna, słoneczna pogoda.

Po zapoznaniu, gdy było jeszcze troszeczkę czasu, wszyscy udali się na „małe piwko” do najbliższej knajpy, jedzenia nie było i nikt nie chciał – może było to podyktowane zbliżającymi się lotami. :-)

Gdy przyszła pora, zwycięzcy (Stad, HotDog) oraz przedstawiciele redakcji Gry-Online wyruszyli, z małymi problemami na parkingu, :-) na lotnisko krakowskiego aeroklubu w Pobiedniku Wielkim.

Dotarliśmy na lotnisko w samą porę, gdyż dojeżdżając widać było jak dolatuje z Warszawy, tuż przed nami, samolot, który miał dzisiejszego popołudnia dostarczyć wszystkim uczestnikom wiele atrakcji – Piper Cup. Jest to jedna z nielicznych zachowanych maszyn tego typu, a podobno jedna z trzech w tym momencie latających w Polsce. Samolot ten jest weteranem naszego nieba, lekki, pokryty płótnem oraz z silnikiem zapalanym siłą ludzkich mięśni.

Na samym lotnisku, zanim wystartował pierwszy uczestnik, obowiązkowo wszyscy zostali zapoznani z samolotem, oraz z prawie wszystkimi samolotami jakie znajdowały się w tym czasie w hangarze.

Ponieważ pogoda wyjątkowo dopisała, zaraz po wprowadzeniu w tajniki samolotu wystartował pierwszy chętny czyli Stad. Drugim uczestnikiem, który wzniósł się w przestworza był HotDog. Każdy z nich okazał się wytrawnym lotnikiem i samodzielnie pod okiem pilota prowadził przez parę minut samolot.

Ponieważ samolot ze względu na wiek nie rozwija jakiejś zawrotnej szybkości, bo tylko ok. 130 km/h, część lotu odbyła się z otwartym oknem, co na pewno zwiększało atrakcję samego lotu i pozwalało poczuć prawdziwy smak tej przygody.

Po ich lotach, które trwały godzinę, do krótkiego lotu nad lotniskiem wystartowały dwie osoby towarzyszące uczestnikom oraz członek naszej redakcji.

W międzyczasie na lotnisku pojawił się helikopter Robinson którego loty można było obserwować zaraz przy płycie lotniska.

Po wszystkim trzeba było wrócić do Krakowa, gdzie część osób udała się na poczęstunek testując kuchnię meksykańską.

Rafał „Rafi” Swaczyna

Odrobina informacji o samolocie:

Samolot Piper J-3 Cub – dwuosobowy górnopłat drewnianej konstrukcji, poszycie samolotu wykonane z materiału. Produkowany od roku 1938 w zakładach lotniczych Piper Aircraft Corporation w Stanach Zjednoczonych (później również na licencji w wielkiej Brytanii). Występował w wielu wersjach (sportowej, łącznikowej, obserwacyjnej i sanitarnej). Wyróżniał się niewielką masą (pusty 308 kg; max. 553 kg) i małymi wymiarami: rozpiętość 10,6 m, długość 6,7 m, wysokość 2 m. Z silnikiem o mocy 65 KM rozwijał prędkość maksymalną 137 km/h, do startu i lądowania wystarczał mu pas ziemny o długości 100 m.

Wrażenia z imprezy spisane przez Stada:

„Do Krakowa wybrałem się podekscytowany możliwością obcowania z kawałkiem historii lotnictwa. Kiedy z bratem dotarłem na miejsce, mieliśmy spore obawy, czy do lotu w ogóle dojdzie. Kwadrans przed wyznaczonym spotkaniem z ekipą Gier-OnLine nad krakowskim rynkiem przeszło prawdziwe oberwanie chmury. Los się jednak do nas uśmiechnął i w ciągu półgodziny utworzyły się wymarzone warunki do lotu. Pojawiło się słońce a niebo było prawie bezchmurne.

W momencie, kiedy dotarliśmy na lotnisko, Piper właśnie kołował w stronę budynku Kierownika Lotów. Zapoznaliśmy się z załogą, byli to dwaj doświadczeni piloci cywilni. Ponieważ ojciec przez blisko trzydzieści lat był instruktorem w Szkole Orląt, szybko znaleźliśmy wspólny język.

Jeden z pilotów oprowadził nas po hangarze Aeroklubu Krakowskiego. Szybko i ze specyficznym lotniczym humorem scharakteryzował znajdujące się tam samoloty. Wymienił ich wady i zalety, osiągi i anegdoty związane z poszczególnymi maszynami.

Potem nastąpiło coś, na co wszyscy z niecierpliwością czekali. Podeszliśmy razem do Pipera (L-4A Grasshopper). Obejrzeliśmy dokładnie jego płócienne poszycie, kabinę i kokpit z siedmioma (!!) przyrządami. Trzeba przyznać, że w średniej klasy samochodzie, znajduje się większa ilość kontrolek ;-). Miałem przyjemność jako pierwszy wsiąść do kabiny i zająć miejsce w przednim fotelu. Wnętrze kabiny jest na tyle małe, że pilot siedzący za mną, operując orczykiem, zahaczał o moje uda.

Aby nastąpił rozruch, jeden z pilotów musiał wykazać się tężyzną fizyczną i kilkukrotnie zakręcić śmigłem. Kiedy tylko silnik zaskoczył, założyliśmy słuchawki z mikrofonem i pokołowaliśmy w stronę pasa startowego. Tak przynajmniej określił to pilot, bo ja widziałem tylko łąkę :-). Kiedy Piper nabierał rozpędu, trzęsło nami, jak byśmy brali udział w zabawie rally-crossowej. Jednak, kiedy tylko koła oderwały się od ziemi lot stał się prawdziwą przyjemnością. Cichy pomruk silnika, szum wiatru i fantastyczna panorama Krakowa. Mimo, że miałem już przyjemność latać na kilku typach samolotów turystycznych, to w tym samolocie czerpie się prawdziwą przyjemność z latania. Doświadczenie to można porównać chyba jedynie do lotu szybowcem. Natychmiast zacząłem żałować, że nie miałem przy sobie kamery, bo zdjęcia nie oddają wszystkiego. Piper jest czuły na każdy podmuch wiatru i pilot przez cały lot pracuje zarówno drążkiem jak i orczykiem.

W czasie, kiedy my byliśmy w powietrzu do lądowania podchodził Robinson i miałem pierwszy raz okazję zobaczyć lądowanie helikoptera z góry. :-)

Po kilku kręgach, na wysokości ok. 160 metrów, pilot spytał o wrażenia z lotu i moje doświadczenie w powietrzu. Porozmawialiśmy o samolocie, jego historii i w jaki sposób wszedł w jego posiadanie. Okazuje się, że Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie, chętnie oddaje swoje eksponaty do renowacji. W zamian za doprowadzenie samolotu do stanu używalności można później nim latać. Tak więc miłośnicy lotnictwa – do dzieła!

Po chwili pilot oddał mi drążek i przez kilka minut mogłem samodzielnie pilotować. Samolot jest niezwykle czuły na wychylenia drążka i momentalnie reaguje na jego ruchy. Wystarczyło lekko ściągnąć go na siebie, a od razu nos maszyny zadzierał się do góry. Następnie lecąc po kręgu mogłem podejść do lądowania. W tym momencie pilot ponownie przejął stery i nastąpił najbardziej efektowny element przelotu. Ponieważ Piper nie ma lotek dla wytracenia prędkości, pilot wykonał bardzo ciekawy manewr. Na wysokości ok. 180 m zdjął obroty i pod ostrym kątem, ślizgiem, runęliśmy w dół. Ja nazwałbym to katastrofą kontrolowaną. Przyziemienie było jednak delikatne i „na punkt”. Pilot naprawdę wykazał się nie lada kunsztem.

Ponieważ, Piper ma główne podwozie z przodu, w czasie kołowania z kabiny nie widać, co znajduje się przed samolotem. Do stoiska podkołowaliśmy, więc zygzakami.

I tak skończyła się moja przygoda z tą wspaniałą maszyną.

Po mnie w powietrze wzbił się drugi z wybrańców – HotDog. Dzięki uprzejmości organizatorów i pilotów na lot po kręgu "załapały" się również towarzyszące nam osoby.

Dziękuję raz jeszcze za fantastyczną zabawę i mile spędzony czas. Pozdrawiam.

Stad




21 sierpnia odbyła się trzecia impreza z tegorocznej edycji GOL Adventure – spływ pontonem Przełomem Dunajca. Przygoda, moim skromnym zdaniem, najatrakcyjniejsza ze wszystkich, łącząca w sobie przeżycia na górskiej rzece z wystawną kolacją w pienińskiej bacówce, a ciesząca się stosunkowo najmniejszym zainteresowaniem czytelników. Spośród chętnych wylosowanych zostało sześć osób – EG2004_42261522, Slonik 1, Smig77, Coalao, MarinePL oraz L.Ola – i o ich przeżyciach opowiadać będzie niniejsze sprawozdanie.

Spotkanie uczestników odbyło się w tradycyjnym miejscu – pod Skarbonką na Rynku w Krakowie, w samo południe. Prócz osób wylosowanych spośród klubowiczów na miejsce przybyli jeszcze czterej redaktorzy Gier-OnLine wraz z osobami im towarzyszącymi. W ten sposób uzbierało się ponad dziesięć osób i w takim składzie wyruszyliśmy, w trzy samochody, w góry. Przez niemal całą drogę pogoda trzymała nas w niepewności, czy aby spływu nie przyjdzie nam odbywać w strugach wody lejących się z nieba. Obawy okazały się płonne – na miejscu rozpogodziło się.

„Gdy kajak się przewróci, a wy się jakimś cudem nie potopicie, przyjmijcie relaksującą pozycję i odprężcie się.”

Nad Dunajec przybyliśmy po godzinie trzeciej po południu. Jednak zanim dane nam było zasiąść do pontonu (uczestnicy) oraz do kajaka (ja z redakcyjnym kolegą), zmuszeni byliśmy poubierać się w kamizelki ratunkowe i odbyć przyspieszony kurs wodowania, pływania oraz ratowania-się-jakoś w sytuacji krytycznej. Potem jeszcze rozgrzewka i na wodę!

„Bo nie zna życia, kto nie służył w marynarce...!”

Dunajec był dla nas łaskawy i przez cały czas trwania spływu nie wydarzyło się nic bardziej dramatycznego ponad bliskie spotkanie kajaka z przybrzeżnymi kamieniami – w wydaniu moim oraz towarzyszącego mi Miszy. Prawdopodobnie zbyt ostro weszliśmy w zakręt. :-) Miłych wrażeń wynikających z poruszania się po górskiej rzece dostarczyło kilka nieco bystrzejszych fragmentów jej nurtu, na którym tworzyły się półmetrowe fale. Od biedy dałoby się na nich wywrócić, ale odrobina zastanowienia i skupienia przy machaniu wiosłami wystarczyła, by obyło się bez niechcianych niespodzianek. Płynęliśmy przez godzinę i był to dobrze obliczony czas na to, aby ręce – przywykłe raczej do stukania w klawiaturę niźli trzymania wiosła – nie zdążyły nam poodpadać.

Wpływających do Szczawnicy przywitała śliczna dziewczyna siedząca nad brzegiem. Niestety nie było odważnego zabrać na wodę cyfrówkę...

Po przybiciu do brzegu przebraliśmy się w suche ubrania, bo chociaż groźby, że będziemy przemoczeni do suchej nitki, nie spełniły się, to susi z wody nie wyszliśmy. Było fajnie i wszyscy dopłynęli w doskonałych humorach, lecz reszta programu dopiero na nas czekała w bacówce „Czardzie” – po wysiłku fizycznym nie ma nic lepszego ponad ciepły posiłek przy kuflu zimnego piwa!

Ukryta w wąwozie „Czarda” wznosi się tuż nad bystrym potokiem.

Nie wszyscy uczestnicy imprezy zdecydowali się zostać w Szczawnicy do następnego dnia, lecz nie było takiego, który odmówiłby sobie pysznej kolacji. Do bacówki przybyliśmy w pełnym składzie.

O, rany! Chyba nie zjem całego...!

Na stół został wniesiony pieczony prosiak, półmiski z sałatkami, pieczywo, herbata i piwo wedle uznania. Nie ucztowaliśmy wprawdzie do samego rana, lecz wystarczająco długo, by pojeść i popić jak nie za wszystkie czasy, to przynajmniej na tydzień naprzód. Było wesoło, a jedzenie było przepyszne. Zawsze po fakcie trzeba żałować, że człowiek nie był w stanie zjeść więcej, gdy była po temu jeszcze okazja... :-)

„Czarda” pozdrawia czytelników Gier-OnLine!

Kto nie mógł zostać w Szczawnicy na noc, wrócił do Krakowa. Kto mógł – a zastało nas pięć osób – zagościł w pensjonacie „Koziniec” na Białej Wodzie. Komu się chciało, bawił oglądając filmy do rana... Niestety następnego dnia pogoda popsuła nam plany zostania w górach na cały dzień. Bywa i tak – jeden dzień musiał nam wystarczyć, a dostarczył wystarczająco dużo wrażeń, by było co wspominać. Tym bardziej, że za rok pośród imprez GOL Adventure spływu Przełomem Dunajca prawdopodobnie już nie będzie...

Borys „Shuck” Zajączkowski




Ostatnia z imprez tegorocznej edycji GOL Adventure – paintball – odbyła się w sobotę, 18 września. Strzelaliśmy się w krakowskim Borku Fałęckim, dzielnicy porośniętej zagajnikami. Zabudowa występująca nieczęsto. Zbiorniki wodne w postaci kałuż o stopniu zawilgocenia terenu 12,53%. Doświadczenie bojowe armii naprzeciw siebie stających – Quake, Counter-Strike i Joint Operations.

Świeżo przybyłe na front mięso armatnie.

Spotkaliśmy się o 8.30 pod biurowcem Biprostalu, siedzibą redakcji Gry-OnLine. Na miejsce przybyli przyszli zawodnicy obu drużyn: reprezentacji klubowiczów oraz redakcyjnej, mającej się z naszymi czytelnikami potykać. Spod Biprostalu, wsiadłszy w cztery samochody, udaliśmy się na paintballowy poligon.

Zabójcza broń paintballowców.

Na miejscu nie obyło się bez wstępu teoretycznego. Poza wskazówkami dotyczącymi samego korzystania z plującego kulkami z farbą markera musieliśmy przyswoić kilka zasad przetrwania. Czy raczej zasad nie stracenia wzroku ani słuchu. Wśród nich zasady podstawowej: maski z twarzy nie zdejmujemy pod żadnym pozorem, dopóki jesteśmy w obrębie pola walki. Jak się miało później okazać, trafienie z bliska – choćby w rękę – boli.

Hm. Może jest jakiś inny kolor?

Jeszcze większego uroku od pneumatycznych markerów dodawały wojskowe kurtki i spodnie, w których każdy mężczyzna zaczyna wyglądać jak mężczyzna, a i kobietom powabu nic one nie ujmują. Drużyna naszych czytelników otrzymała mundury moro w odcieniu zielonym, nam przypadła kolorystyka moro, lecz w tonacji nieco jaśniejszej.

Żołnierze! Dzisiaj dowiemy się, jak radzić sobie w typowej sytuacji bojowej z lekturą!

Sam poligon zajmował obszar porównywalny wielkością z boiskiem do piłki nożnej, lecz zdecydowanie je przewyższający urozmaiceniem terenu. Biegaliśmy pomiędzy i chowaliśmy się w niewielkich zabudowaniach, wieżyczkach, wrakach samochodów, okopach, krzakach i za beczkami. Początkowo wszyscy wykazywaliśmy pewną bojaźń przed utytłaniem w błocie świeżo wypranych, wykrochmalonych mundurów, lecz od drugiej-trzeciej walki począwszy do wszystkich nas dotarło, że czołganie się po krzakach i bieganie w kucki po kostki w błocie jest mniej istotne od rozbijającej się na klatce kulki z farbą.

Nasze armie nosiły oznaki nowoczesności. Wstępowały w ich szeregi kobiety. No, jedna kobieta.

Zasady gry... jak to na wojnie... polegały na braku zasad. No, może z tym wyjątkiem, że trafiony kulką nie powinien udawać, że niczego nie zauważył. W praktyce zasady te sprawowały się różnie. Wielkie i krzepkie chłopy wykazywały powinowactwo z Rasputinem dostrzegając swoją śmierć po entym trafieniu. W filigranowej budowy dziewczynę żal było strzelać, bo i tak nie dało się w nią trafić. :-) Ci więksi opuszczali pole walki jako pierwsi, ci mniejsi wygrywali bitwy.

Jestem tylko większym listkiem. Nie widać mnie.

Wbrew pozorom kolor mundurów nie grał żadnej roli. Zza szybki obowiązkowej maski świat wyglądał dużo bardziej skomplikowanie, a markery do najprecyzyjniejszej broni nie należą. Szczęśliwie każdy z nas miał po trzysta kulek do wykorzystania.

Chyba widziałem koteczka...

Podobnie jak to ma miejsce w komputerowych strzelankach, znacznie lepszą strategią przetrwania było stałe przemieszczenie się z miejsca na miejsce, atakowanie oraz zachodzenie wroga od tyłu. Krycie się w zabudowaniach tworzących ułudę bezpieczeństwa mściło się... kolorowo.

Biegnij, żołnierzu, biegnij!

Szybkie przemieszczanie utrudniał jednak smutny fakt, iż nogi komputerowców nieprzywykłe są do biegania w kucki. Podejrzewam, że nie jestem jedynym, który jeszcze w parę dni po imprezie porusza się na własnych nogach z niejakim trudem.

Medic!!!

Po każdej z walk, a tych odbyliśmy kilka, następowało mycie gogli płynem do szyb i przecieranie mundurów z różnokolorowej, chemicznej posoki. Obyło się bez ran, lecz nie bez siniaków. Walki zakończyliśmy koło godziny 12.30 i prosto z poligonu udaliśmy się na kolejną imprezę – doroczny redakcyjny piknik w Kasynie Oficerskim. Ale o tym, w następnym sprawozdaniu.

Borys „Shuck” Zajączkowski

copyright © 2000 - 2024 Webedia Polska SA